Wanda Woźniak - Moje wspomnienia z Syberii cz.4
Redaktor: Administrator   
08.08.2010.

ImageWanda Woźniak - Moje wspomnienia z Syberii cz.4

 

IV. Kazachstan

Świąt Wielkanocnych nigdy nie obchodziliśmy. Po pierwsze nie wiedzieliśmy, kiedy wypadały (nie mieliśmy kalendarza), a po drugie, nie było nigdy dni wolnych od pracy. Miejscowi Rosjanie, czy Niemcy obchodzili Wielkanoc na 1-go maja, bo to był dzień wolny od pracy. Zresztą, jakie to święta, kiedy zawsze panował głód. A w pracy zapominało się o świętach. Jedno, co przypominało nam Ojczyznę, to wiosenny step. Wprawdzie wiosna tam trwała zaledwie trzy tygodnie, ale wtedy step rozkwitał cudnymi kwiatami. Nie do uwierzenia, tam kwitły tulipany, narcyzy, hiacynty, wszystkie drobne, ale takie piękne. Zieleń soczysta, dziki czosnek, szczaw. wiosną step nas karmił. Zbieraliśmy szczaw, czosnek. Rosła taka trawa, z której nasion robiliśmy ,,lepioszki” (placki). Ale nie trwało to długo. Przyszło słońce, upały do 40°C i step zamieniał się w spalony słońcem ugór. Jak okiem sięgnąć pustka, ani jednego drzewa. A reszty dopełniały tabuny bydła i owiec oraz wielbłądy. Nigdy w Polsce nie widziałam tak pięknych kwiatów, które tam rosły w stepie.

 

Ziemia tam była piękna, że zdaje się jak było można nazwać ją ,,nieludzką”. Ale jednak dla nas była nieludzka, mimo swojej urody. Nigdy nie padał deszcz. Raz tylko była ulewa. Wiosna i lato trwało do sierpnia. Już we wrześniu zaczynały się mrozy. Było ledwie po żniwach. Zbieraliśmy kłosy przymarznięte do ścierniska. Było to zabronione. Jak zobaczył to brygadier, bił nahajką. Mimo to zawsze udało się trochę kłosów schować. Potem zaś ziarno zemleć w żarnach, których posiadanie też było zabronione. Ale z głodu człowiek staje się odważny. W żarnach męłło się pszenicę, proso, jęczmień (żyto tam nie rodziło) nie odsiewając z plew. Piekło się placki, które nadzwyczaj smakowały.
      Do sklepu nie zawsze przywożono chleb. Czasem przywożono tylko suszoną rybę innym razem tylko cukierki lub tylko wódkę. Z głodu musieliśmy kupować te artykuły, które akurat były w sklepie. Czasem przez trzy dni jedliśmy tylko rybę lub tylko cukierki. Kiedy w sklepie była tylko wódka, to cała wieś chodziła pijana, zarówno dorośli jak i dzieci. Zawsze to były jakieś kalorie.
     Gdy ścisnął mróz musieliśmy sami zaopatrzyć się w opał na zimę. Nie było tam lasów, ale za to rósł piołun grubości ręki. Szło się wtedy na step, łamało się go, wiązało w snopy i przynosiło na plecach do domu. Dużo trzeba było tego nałamać, aby starczyło na zimę. Zbieraliśmy też "kiziaki", czyli krowie placki (odchody). Można to było robić po pracy. Raz jeden nie wyszłam do roboty bo postanowiłam nazbierać piołunu. Zjechał wtedy z Pawłodaru sąd. W kantorze za stołem zasiadł sędzia, z wyglądu nie lepszy jak nasz szewc czy pastuch i po odczytaniu protokołu zapadł wyrok. coś tam mówił, czytał ale mnie to nie obchodziło. Niewiele z tego rozumiałam. Miałam wtedy 15 lat. Bałam się tylko, aby nie wzięli mnie do więzienia. Sędziego słuchałam nieuważnie, było mi obojętne. Nie wiem nawet ci mi zasądził, ale widząc moją obojętność widocznie dał mi spokój. Tym bardziej, że ja głupio uśmiechałam się, co go tylko zdenerwowało. Chyba nic mi nie zasądził. Ot taka szopka dla postrachu. Trochę ucięli mi zarobków i miałam mniejszą wypłatę. Potem nieraz jeszcze nie poszłam do pracy, ale już bez żadnych konsekwencji. Było to już po amnestii i inny był stosunek władz do nas.
    Życie toczyło się dalej. Praca ponad siły. Zima okrutna. Kazano nam wozić paszę dla bydła. Paszą tą była słoma składana bardzo daleko w stepie (ok. 8 km). Jeździliśmy saniami zaprzężonymi w woły idące bardzo wolno. W czasie tych podróży schodziliśmy z sań bo na nich można było zamarznąć.
     Latem, celem zabezpieczenia karmy dla bydła wywożono nas nad dużą rzekę Irtysz. Była to bardzo głęboka i szeroka rzeka. Tam rosła bujna trawa i drzewa. Była to odległość około 100 kilometrów. Szliśmy piechotą, bo gnaliśmy cały tabun bydła, który tam wypasaliśmy do jesieni. Nadzorcy i brygadziści, kuchnia i nasz dobytek wieziono furmankami. Wśród nas była przeważnie sama młodzież. Mężczyzn w 1942 roku powołano do wojska. Kobiety i młodzież, a czasem nawet dzieci przymuszano do wszystkich, czasem nawet najcięższych prac. Najgorsza była przeprawa na drugi brzeg Irtysza łodziami razem z bydłem. Przez rzekę o bardzo rwącym nurcie płynęliśmy po cztery osoby w łodzi, a każda trzymała za rogi na sznurku jednego wołu. Zwierzęta nie chciały płynąć, zanurzały się całkowicie przechylając łódź, która nabierała wodę. Trzeba było trzymać się dobrze, aby nie wpaść do wody. Były przypadki utonięcia ludzi i zwierząt. Myślę, że teraz nie miałabym takiej odwagi. Wtedy trzymała mnie tylko świadomość, że umiem pływać. Zresztą młodość dodaje odwagi. Wiele rzeczy wtedy robiłam z odwagą i sama się sobie dziwię, skąd ją miałam. Chęć przetrwania dodawała sił. Nie dopuszczałam do siebie myśli, ze mogę utonąć. Dzielnie walczyłam z bykami ciągnąc je za "nałygi" tzn. lejce. W łodziach płynęły same dziewczyny. Nie było możliwości odmowy, na brzegu stał brygadier i popędzał. Groził także zmniejszeniem racji chleba. A jak ktoś utonął, to nawet tego nie zauważono (u nich ludzi dużo). gdy już byliśmy na miejscu, musieliśmy sami sobie robić szałasy z gałęzi. Nie mieliśmy żadnych materaców ani koców. Siano służyło za pościel. Ratowało nas to, że lata były bardzo ciepłe. Udręką były komary. Zawsze pierwszego dnia cięły nas najbardziej. Byliśmy spuchnięci, ze nie widać było oczu. Zaczęła szerzyć się malaria. To straszna choroba. Ataki tej choroby u ludzi zdarzały się prawie codziennie. Wpierw trzęsło przez parę godzin, a potem następowała wysoka gorączka do 40°C. Po takim ataku było się zupełnie bez sił, a do roboty trzeba było iść. Jako lek stosowano tylko chininę, którą wydzielał technik weterynarii bo lekarza nie było. O bydło bardziej dbano, niż o ludzi. Po powrocie do Polski już nie miałyśmy ataków, podobno zmiana klimatu to spowodowała, że nie chorowałyśmy na malarię.
     Panował również głód. Wydzielona porcja zupy – wody i 400 gramów chleba musiało wystarczyć na jeden raz. Praca trwała od świtu do nocy. Polegała na koszeniu, grabieniu i układaniu w stogi siana. Zawsze byliśmy głodni, zmęczeni i niewyspani. Trwało to jakieś dwa miesiące. Potem zwoziliśmy to siano do sowchozu i to też była udręka polegająca na ponownej przeprawie przez Irtysz.
     W sowchozie w okresie żniw, chociaż praca była o wiele cięższa, ale można było ukraść trochę zboża. Przynosiło się je w kieszeniach lub w obuwiu. Było to zakazane pod groźbą ostrych konsekwencji, robiono rewizje, ale zawsze kiedy była taka możliwość przynosiłam coś do domu. To nas utrzymywało przy życiu.
     Po żniwach zaczynała się orka. Prace te wykonywały przeważnie dziewczęta. Miałam pług i cztery pary wołów. Koni nie było. Normy były tak duże, że nie można było ich wykonać. Z tego powodu zawsze obcinano nam przydział chleba. Nie umiałam orać, utrzymać pługa. A i woły niedokarmione odmawiały pracy. Ile trzeba było namęczyć się, aby nauczyć je chodzić po bruździe. Zdarzało się, że zdychały na polu. Prace te wykonywaliśmy przeważnie daleko od domu. Kończyliśmy późną nocą. Spaliśmy w barakach. Raz na tydzień szliśmy do domu, aby umyć się. Idąc nocą przez step było niebezpiecznie bo grasowały wilki. Były wypadki, że napadały ludzi. Dlatego szliśmy całą brygadą krzycząc głośno. Rano skoro świt znów wyruszaliśmy te parę kilometrów do roboty. Polki trzymały się razem bo z Kazachami nie przyjaźniłyśmy się. W domu czekała na nas Mama, której przynosiłyśmy kawałki niedojedzonego chleba. Nie było żadnej zmiany bielizny, nie było żywności, nie było soli. Około 5 km od naszej wsi było słone jezioro. Sól leżała na brzegu jak piasek, ale zbieranie jej było zakazane. Aby pozyskać trochę tej soli wyruszaliśmy w kilka osób nocą z workami. Kradliśmy ją dla wszystkich. Trzeba było uważać, aby nie natknąć się na strażnika. Sól ta była szara, na wpół z piaskiem. Jak soliło się potrawy to piasek upadał na dno lub chrzęścił w zębach.
     Innym razem wybieraliśmy się nocą na arbuzy (kawony). Oddalony o 4 km kołchoz uprawiał te pyszne owoce, ale nie można było ich kupić. Jedyną możliwością pozyskania tych owoców była kradzież. Klimat tamtejszy charakteryzujący się krótkim okresem wegetacji i gorącymi latami służył im, więc były bardzo dorodne. Nocą przeważnie w kilka osób szliśmy z workami po te arbuzy. Plantacje tych owoców nazywano "bakcze". Pilnowane były przeważnie przez jakiegoś starca. Dla nas nie był on groźny. Ponieważ wokół grasowały wilki, więc straszyliśmy stróża idąc nocą z zapalonymi patykami przypominającymi świecące wilcze oczy. Stróż widząc to wolał schować się w szałasie. Wtedy my napełnialiśmy worki ile kto mógł unieść i wracaliśmy do domu. Arbuzy i melony to były jedyne owoce, które można było tam zdobyć. Jak one nam smakowały. Do dziś pamiętam ich smak. W późniejszym moim życiu już żaden owoc mi tak nie smakował. Najdziwniejsze jest to, że wszystko w tym kraju trzeba było ukraść, a nie kupić.
     W zimie pracowałam z moją koleżanką Jadzią Malewską przy czyszczeniu zboża wialnią. Wtedy nie odczuwałam tak głodu ponieważ miałam okazję ukraść trochę ziarna chowając do kieszeni i butów. Brygadier patrzył na to ze zmrużeniem oka. Śmiał się, że jak idę do pracy to jestem chuda, a wracając grubieję. Wiedział, że wszyscy kradną i nie ma na to rady – ludzie muszą jeść.
     Następnej zimy pracowałam w oborze przy karmieniu bydła. Ponieważ karmy nigdy nie starczało, więc bydło padało z głodu. Jak rano przyszło się do obory to zawsze widziało się kilka sztuk nieżywych. Wtedy trzeba było zawiadomić technika weterynarii. Przychodził, niby zarzynał zdechłe bydlę i kierował do sprzedaży lub na wspólny kocioł. Ludzie wiedzieli o tym, ale jedli. Nasza Mama kiedyś z sąsiadką upatrzyła na stepie zdechłe cielę. Powyżynały co lepsze mięso i przyniosły do domu. Nawet było dobre.
     Ze skór bydlęcych robiło się obuwie. Surową skórę kroiło się na kawałki wielkości stopy. Ze wszystkich stron nacinało się dziurki przewlekając przez nie skórzane rzemienie. Nakładało się na nogi, zaciskając tymi rzemieniami. Tak trzeba było chodzić, aż skóra wyschła i stwardniała, przybierając kształt stopy. Niektóre były nawet zrobione jak kierpce góralskie. Nazywały się "czyrki".Wyrób wełny Do nich nosiło się wełniane, grube skarpety robione na drewnianych drutach. Wełnę pozyskiwało się skubiąc owce oraz wielbłądy pasące się na stepie. Nie było to dla nich bolesne, chyba nawet przyjemne bo nie uciekały. Nasz brygadier Nurgoza kiedy zobaczył naszą zaradność w pozyskiwaniu runa, przymykał oczy. Z wełny wielbłądziej przędzionej na wrzecionach robiliśmy piękne chustki. Niektóre panie umiały prząść i pamiętały wzory na pamięć. Mieliśmy ciepłe rękawice, skarpety i chustki. Potrzeba – matką wynalazków.
     Ja nauczyłam się wtedy prząść na wrzecionach i robić na drutach, a była to umiejętność poszukiwana, dzięki której można było zarobić.
     W kazachskim sowchozie Hangar było nam już trochę lepiej, niż w poprzednim niemiecki o nazwie „Rote Fane”. A jak został zawarty układ Sikorski – Majski, to zaczęto nam już wypłacać pieniądze za naszą pracę. W sowchozie kobiety, młodzież i dzieci były jedyną siłą roboczą, ponieważ mężczyźni poszli na front. Aby więcej zarobić i dostać więcej chleba (400 gramów), staraliśmy się dobrze pracować. W nagrodę można było otrzymać worek ziemniaków, a to było coś. Mama śmiała się z nas, że jesteśmy "stachanowcami", czyli przodownikami pracy.
      Nasza Mama pierwsze dni zimy bardzo chorowała, nie wstawiając w ogóle z łóżka. Nie wiadomo było na co choruje. Potem organizm widocznie sam zwalczył chorobę. Do pracy jednak nie chodziła, nigdy nie pracowała fizycznie, była delikatnego zdrowia. Siostra Maria również była chorowita. Jeśli pracowała, to gdzieś przy stróżowaniu lub w innych lekkich pracach. Zresztą ona wszystkiego bała się. Nigdy nic nie kradła, chociaż była bardzo głodna. Do tego stopnia, że kiedy stróżowała przy kombajnie pełnym zboża, to prosiła abym do niej nie przyszła kraść zboże, tak się bała. Ja jednak miałam więcej odwagi kraść u siostry. Ta przynajmniej nie biłaby jak inny stróż. Wyobrażam sobie jak wtedy jej serce biło ze strachu. Ale z głodu wszystko można znieść, a zwłaszcza kiedy po nocach śni się chleb, a na jawie go nie ma. Ja natomiast byłam odważna. Dzięki mnie i one przeżyły. Znałam wszystkich traktorzystów, od których zawsze dostawałam trochę nafty. Służyła nam jako światło. Do butelki wciągało się sznurek, nalewało nafty i był kaganek. Ze stróżami też miałam kontakty – zawsze pozwalali coś ukraść. A przy okazji i im coś przyniosłam do domu. Oni bezpośrednio po pracy nie mogli bo ich sprawdzano jak kończyli służbę. Wszystko to robiliśmy z myślą, aby przeżyć i móc wrócić do kochanej Ojczyzny. Ta myśl nie opuszczała nas. Nadzieją była wojna niemiecko- rosyjska. Na początku wojny wszyscy myśleli, że Niemcy zwyciężą i my wrócimy do Polski. Nadzieja była coraz dalej, gdy na froncie zaczęła zwyciężać Armia Czerwona, a nasza kochana Ojczyzna oddalała się.
     W lutym 1944 roku Rosjanie bojąc się, aby poszczególne republiki radzieckie nie przechodziły na stronę niemiecką, zaczęli wywozić ludność cywilną na Syberię, tak jak wcześniej nas. W Kazachstanie wówczas znaleźli się ludzie z republik górskich: Czeczeni, Ingusze, ludzie z Kaukazu, ale także Niemcy i Tatarzy znad Donu i Wołgi oraz Ukraińcy. Nas, młode dziewczęta wysyłano na stacje kolejowe marnymi furmankami zaprzężonymi w byki, aby przywozić tych ludzi do sowchozu. My bałyśmy się ludzi z gór. Mówiono, że to naród buntowniczy. Mieli przy sobie kindżały i po kilka żon. Byli raczej bogaci. Mężczyźni mieli piękne czapki karakułowe, na ramionach płaszcze z czarnej wełny. Byli bardzo przystojni. Mieli dużo bagażu i dużo dzieci. Kobiety niczym nie wyróżniały się, były raczej brzydkie i stare. Wyznawali wiarę muzułmańską, tak jak tubylcy – Kazachowie. Kiedy zobaczyli nas modlących się na różańcu, początkowo myśleli, że jesteśmy jednej wiary. Oni modlili się podobnie na koralikach (mantra), czyli zwykłych paciorkach, które tylko przebierali palcami. Przebywanie z nimi dostarczało nam wiele śmiechu. Nie uznawali wieprzowiny, a do wychodka chodzili za specjalnymi dzbankami bo Allach nakazał po każdym załatwieniu się podmywanie. Twarzy i całego ciała mogli nigdy nie myć, ale "tam" obowiązkowo. Często w nocy kradli nam nasz wychodek do uprawiania oblugi. My z kolei na drugą noc też im kradliśmy i tak przechodził ten cenny obiekt z rąk do rąk. To robili Czeczeńcy i Ingusze bo Kazachowie te sprawy załatwiali wprost na stepie nie krępując się. Za papier toaletowy służyła słoma, zresztą tak samo jak nam. Ani gazety, ani listków nie było. Żadnej higieny. Dobrze, że z tej biedy kobiety nie miały swojej "choroby".
      Najgorzej denerwowały nas te ich modły. Gdy zachodziło słońce oni rozkładali dywaniki i zaczynali modlić się jednocześnie kiwając charakterystycznie. Razem pracowaliśmy i denerwowało nas, że oni modlą się kiedy norma jest nie wyrobiona, co grozi utratą chleba. Często przez to wracaliśmy z pracy późną nocą przeklinając ich.
      Trzymały się nas też żarty. Pewnego razu jednemu chłopcu imieniem Tijak wysmarowaliśmy usta skórką od słoniny i włożyliśmy kawałek do jego kieszeni. Zrozpaczony biegał, tarł piaskiem usta, prosił, aby mu wyjąć skórkę z kieszeni. Jak dziś myślę o tym, wstydzę się tego. Byliśmy okrutni. A może to było z naszej bezsilności, chęci odwetu. Nauczyliśmy się kląć po kazachsku. Pewnego razu jednemu Kazachowi zabrałam dobrego byka do orania, to znaczy takiego, który umiał chodzić po bruździe. A przy okazji zaklęłam na niego zrzucając mu czapkę z głowy. Tego już mu było za wiele, od kobiety taka hańba. A trzeba wiedzieć, że u muzułmanów kobieta to coś niższego. On wtedy zamachnął się biczyskiem i pozostawił ślad na moim ciele przez tydzień.
      W ogóle z kobietami nawet nie wolno im było jeść przy wspólnym stole. A były takie sytuacje w czasie żniw, gdy był wspólny kocioł i stół. Wówczas ci mężczyźni rozsiadali się przy stole, a nam nie zostawiali miejsca. Wtedy my - Polki i Rosjanki wciskałyśmy się obok nich. Oni wstawali uważając, że to hańba siedzieć z kobietami przy jednym stole.
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »