Przedstawiamy dzisiaj drugą część wywiadu jaki przeprowadziła pod koniec lat 90-tych dr Agnieszka Gątarczyk z mgr Rudolfem Probstem (wywiad ukazał się wtedy na łamach GROTA) Po II wojnie światowej zmienił się w Polsce ustrój polityczny. Tzw. władza ludowa uznała żołnierzy Armii Krajowej za wrogów nowego systemu i rozpoczęła represje. Panie profesorze, jaki wpływ na pańskie życie miała działalność w AK? Miała olbrzymi wpływ. Nigdy nie taiłem, że należałem do AK, wobec czego musiałem ponosić tego konsekwencje. Ale chcę zaznaczyć, że nie od razu po wkroczeniu Armii Czerwonej na ziemie polskie rozpoczęły się represje. W 1944 r. po wycofaniu się Niemców Rosjanie nas rozbroili, ale nadal byliśmy żołnierzami. Moja grupa partyzancka podzieliła się. Część moich kolegów wraz z naszym dowódcą Adamem „Korwinem” Winogrodzkim wstąpiła do Wojska Polskiego i ruszyła dalej na front, a część pozostała na miejscu. Komendantem miasta Sanoka został rosyjski kapitan, który służył ze mną w partyzantce. Ja ponieważ znałem trochę język rosyjski, zostałem tłumaczem między miejscową ludnością a rosyjskimi urzędnikami.
Wtedy stosunki polsko - rosyjskie układały się bardzo dobrze. Sytuacja zmieniła się w styczniu 1945 r.. kiedy to wszystkich dowódców w Sanoku zdjęto z urzędów i wysłano na front. Wkroczyli tu funkcjonariusze NKWD i rozpoczęły się aresztowania. Ludzie zaczęli znikać. Wielu moich kolegów z AK wywieziono na Syberię. Wtedy postanowiłem wyjechać. Ale zanim to zrobiłem wniosłem do sądu wojewódzkiego w Jaśle przeciwko sobie oskarżenie, że w czasie wojny służyłem w Gestapo na rozkaz AK.
Chciał pan oczyścić się z ewentualnych oskarżeń o współpracę z Niemcami?
Tak. W moich stronach ludzie mnie znali i uważali za bohatera, ale wielu widziało mnie w mundurze gestapowca, a nie wiedziało dla kogo naprawdę pracowałem. Po roku trwania procesu dostałem zaświadczenie z sądu w Rzeszowie. że nie pracowałem dla Niemców. Dopiero z tym zaświadczeniem w 1945 r. przedostałem się do Siedlec, gdzie odnalazłem rodziców. Wtedy też zerwałem wszelkie kontakty z ludźmi z AK. W 1946 r. wyjechałem do Lublina. Zapisałem się na kurs przygotowawczy do studiów, zrobiłem maturę i w następnym roku rozpocząłem studia na UMCS w Lublinie na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi. Rektorem, zresztą pierwszym, był wtedy prof. Henryk Raabe. Gdy byłem na drugim roku rektor zorganizował zebranie tylko dla studentów. Nie wpuszczono na nie nikogo z milicji i władz. Zaraz po tym spotkaniu prof. Raabe odwołano ze stanowiska, ponieważ władze miasta nie wiedziały o czym mówiono. A powiedział on, że uniwersytet jest jednostką niezawisłą i nikt nie ma prawa ingerować w wewnętrzne sprawy uczelni.
Władza,jak widać, rozprawiała się Z tymi, którzy nie chcieli z nią współpracować. Kiedy zaczęły się pańskie kłopoty?
Właśnie wtedy, w 1948 r. W tym czasie powstała PZPR. zaczęły się czystki na uczelni, tworzono różne młodzieżowe organizacje prokomunistyczne, rozprawiano się z WIN. U mnie w mieszkamu zjawił się człowiek z legitymacją Urzędu Bezpieczeństwa i zabrał mnie na posterunek. Kazano mi napisać życiorys. Napisałem w życiorysie wszystko zgodnie z prawda, że należałem do AK, że służyłem w Gestapo i potem byłem w partyzantce. Pytano mnie o dowódców, o nazwiska. Oczywiście mówiłem, że nie małem nazwisk, tylko pseudonimy oraz że po wyjeździe z Sanoka zerwałem wszelkie kontakty z ludźmi z konspiracji. Wtedy jakikolwiek kontakt groził aresztowaniem. UB pojawiło się u mnie po raz drugi kiedy byłem na czwartym roku studiów. Zabrano mnie wtedy na uL Cichą do budynku UB i przez cały dzień przesłuchiwano, ale w końcu puszczono.
Czy stosowano wobec pana przemoc?
Nie, ale „rozmowa” i tak była bardzo nieprzyjemna. Trzymano mnie wtedy od rana do późnej nocy. Co pół godziny zmieniał się funkcjonariusz przesłuchujący mnie i wciąż padały te same pytania. Dodatkowo wieczorem świecono mi w oczy lampką.
Czy na tym zakończyło się zainteresowanie UB pańską osobą?
Nie . Byłem pod stałą kontrolą władzy. Takie wizyty powtarzały się regularnie. szczególnie wtedy, gdy zmieniałem miejsce pracy. W 1949 r. w wyniku nakazu pracy (jeszcze w czasie studiów) podjąłem pracę w liceum w Tarnogórze jako nauczyciel biologii i chemii. Od razu w Tarnogórze zjawił się funkcjonariusz UB z Krasnegostawu i wypytywało lata 1945 - 46, zapewne chcąc się dowiedzieć, czy nie byłem w ruchu oporu w stosunku do nowych władz. Oczywiście znowu musiałem napisać życiorys i cała sytuacja powtórzyła się. Tak się złożyło, że zaraz po ukończeniu przeze mnie studiów, dyrektor Julian Podgórski złamał nogę i zostałem minowany jego zastępcą Założyłem wtedy kółko biologiczne i wraz z młodzieżą rozpoczęliśmy uprawę mięty, by zdobyć pieniądze na wyposażenie pracowni biologicznej (szkoła była biedna a uczniowie przychodzili z własnymi krzesłami). W ten sposób zarobiliśmy sporo pieniędzy. We wrześniu 1951 r. wrócił dyrektor Podgórski i chciał te pieniądze wydać wedle własnego uznania. Nie chciałem się na to zgodzić, więc złożył na mnie skargę do Kuratorium w Lublinie i już w październiku zostałem przeniesiony do szkoły, tzw. „dziesięciolatki” do Grabowca Hrubieszowskiego na stanowisko dyrektora. Również i tu zjawiło się UB i zostałem przesłuchany łącznie z napisaniem życiorysu. W Grabowcu llrubieszowskim pracowałem 4 lata. Rozpocząłem rozbudowę szkoły ale w wyniku ciężkich warunków życia (m.in. brak prądu) za namową żony złożyłem podanie w Kuratorium o przeniesienie ninie do Radzynia Podlaskiego lub gdzieś na Podlasie, ponieważ ojciec żony był Zawiadowca na stacji w Bedlnie. Ówczesny kurator dr Wojnar wyraził zgodę. Bezpośrednio po rozpatrzeniu mojego podania oirzymalem w 1955 r. wezwanie do stawienia się na komisję wojskową w Hrubieszowie. Komisja skierowała mnie na trzymiesięczne szkolenie wojskowe w kompani karnej hrubieszowskiej (gdyż w czasie wojny pułk hrubieszowski utracił sztandar) na poligonie w Lipie koło Kraśnika. Jak się poźniej okazało w kompanii tej znaleźli się mężczyźni z całego województwa lubelskiego, którzy w przeszłości mieli związek z Armią Krajową By! nawet prokurator z Łukowa, który miał ukończone jedynie 4 klasy szkoły podstawowej - przypuszczam, że był on wtyką. Całą naszą kompanię potraktowano w szczególny sposób. Otóż wszystkim kazano stawić się w czerwcu na stacji kolejowej w Hrubieszowie, skąd w zamkniętych bydlęcych wagonach wieziono nas przez dwie doby (bez wypuszczania mimo częstych postojów) do stacji docelowej, czyli do Lipy. Tam powitała nas orkiestra, a następnie wojskowi zaprowadzili nas do lasu oddalonego od stacji o 2 czy 3 km i pozostawili na polanie. Nie dano nam ani jeść, ani pić, nie powiedziano, co mamy robić. W końcu zaczęliśmy się buntować. Jeden z nas zwrócił się do żołnierza trzymającego wartę z żądaniem, by ktoś się wreszcie nami zajął. Po tej interwencji otrzymaliśmy po jednej konserwie mięsnej, ale bez chleba. Pod wieczór skierowano nas do łaźni. Znowu szliśmy ok. 2 km. Przed łaźnią kazano się nam rozebrać do naga, złożyć ubrania, spakować je i podpisać. Po lodowatej kąpieli znowu czekaliśmy ok. 2 godziny, nadal nago, po czym przyjechał sierżant furmanką załadowaną umundurowaniem. Kazał nam się ustawić w szeregu, sam stanął na wozie i zaczął rzucać każdemu, jak popadło. mundur, spodnie i buty. Ja dostałem jeden but za mały, drugi za duży. Mundury były stare i dziurawe. Wszyscy wyglądaliśmy jak łachmaniarze. Potem zaprowadzono nas na stołówkę. Dostaliśmy kolację, a po kolacji musieliśmy rozbić namioty dla siebie. Przez te 3 miesiące dzień do dnia był bardzo podobny. O 5.00 rano była pobudka i mycie. Przeważnie mieliśmy kłopoty z myciem. bo gdy nadchodziła nasza kolej, to najczęściej wody już nie było a żołnierz musi być ogolony. Więc musiałem sobie jakoś radzić i zamiast wody do golenia używałem kawy zbożowej, którą starałem się mieć zawsze w menażce. Następnie było śniadanie, a potem sprawdzanie czystości i porządku w namiotach. Wreszcie nadchodził czas na ćwiczenia. Naszą kompanię pędzono 9 km na miejsce ćwiczeń - na tzw. Gielnię. Dodatkowo część z nas, w tym ja, ciągnęliśmy wielkokalibrowe karabiny maszynowe. Tam uczono nas strzelania i musztry. Raz w tygodniu był alarm przeciwgazowy i tę trasę pokonywaliśmy w maskach.
A może tak wyglądały zwykle ćwiczenia w wojsku?
O nie. Obok nas stacjonowała kompania akademicka. Miała raj na ziemi. Studenci - żołnierze wstawali o której chcieli, a ćwiczenia odbywali w stopniu minimalnym.
Czyli dowództwo dało wam odczuć, że to kara za przeszłość?
Czuliśmy to. Był z nami kolega chory na gruźlicę, który mimo ciężkiego stanu został skierowany do tej kompanii. Pewnego dnia w czasie tego biegu padł z wyczerpania na ziemię Nie można było się zatrzymać. żeby mu pomóc,bo można było dostać „kopniaka” od kaprala. Jednakjakoś ściągnięto go do kompanii. Po tym wydarzeniu, w wyniku naszej interwencji, przybyła rezerwa z Krasnegostawu i zmieniło się nasze dowództwo. Dopiero wtedy zaczęto traktować nasjak ludzi. W sierpniu dostaliśmy rozkaz udania się na żniwa do jednego z największych PGR - ów w woj. hrubieszowskim. Znowu załadowano nas w bydlęce wagony i zawieziono na miejsce. Jako kwaterę przydzielono nam budynek w stanie surowym. Dano nam kosy i całymi dniami kosiliśmy zboże. Pewnego dnia przywieziono nam obiad. Byłem zmęczony, nie chciało mi się jeść i nawet nie zainteresowałem się tym. co było na obiad. W końcu słyszę. że koledzy zaczynająnarzekać, że w zupie są robaki. Wszyscy przestali jeść. Oficer zrobił z tego straszna awanturę i oskarżył mnie. że to ja wszystkich podburzyłem. Przypuszczam, że było to działanie celowe. Nie pomogły moje tłumaczenia i za karę, jako jedyny z kompanii, nie pojechałem na dwudniowy urlop. Po powrocie ze żniw odbyły się ćwiczenia pułkowe na poligonie. Przybyło kilka pułków, m.in. ze Szczecina i Mazur. Jednym z Ćwiczeń było symulowanie wałki. W tyta celu sami wykopaliśmy transzeje, czyli głębokie okopy, z których mieliśmy strzelać ostrą amunicją. Dowództwo wyznaczyło odległości między okopami "wrogów" tak, by pociski roztrzaskiwały się kilka metrów przed transzejami. W nocy rozpoczęła się ofensywa drugiego pułku na nasz. Nagłe pociski przeciwnika zaczęły spadać bezpośrednio na nas. Gdy by nie interwencja naszego oficera. pewnie byśmy zginęli. Po tym "incydencie" przybyła inspekcja z Lublina i przeprowadziła dochodzenie.
Czy to było celowe działanie dowództwa, czy przeoczenie? Winnych ukarano?
Rzekomo przeoczenie nikt nic nie wiedział. Na dwa dni przed zwolnieniem nas do cywila odbyły się ćwiczenia strzeleckie. Byłem jednym z tych, którzy” wystrzelali największą ilość punktów. Dowództwo, nie mając już widocznie wyjścia. przyznało mi nagrodowy 3 - dniowy urlop. Nie skorzystałem jednak. ponieważ balem się. że jak wrócę, to nie znajdę jednostki. gdyż zostanie rozwiązana. Zostałbym w mundurze, bez własnego ubrania i dokumentów. Wytrzymałem więc do końca służby.
Bezpośrednio po tym przeniósł się pan do Radzynia Podlaskiego?
Jeszcze nie. W domu czekała na mnie niespodzianka. Przez te 3 miesiące, kiedy byłem w wojsku, źona nie otrzymywała moich poborów, ponieważ zgodnie z moją prośbą zostałem w Grabowcu zwolniony i przeniesiony do Radzynia. Przynąjmniej tak mi obiecano. Okazało się, że zostałem bez pracy. Moje podanie o pracę krążyło po Podlasiu - było w Radzyniu. skąd z braku miejsca odesłano je do Łukowa, stamtąd, z tego samego powodu odesłano je do Białej Podlaskiej, aż w końcu znowu wróciło do Lublina. Dopiero po kilku moich interwencjach w Kuratorium otrzymałem zaległe wynagrodzenie za. pracę w liceum w Kocku. Po przyjeździe wraz z rodziną do Kocka, okazało się, że nie mam mieszkania które obiecał mi dyrektor Marcin Kosiński. Jedynym wolnym miejscem był pokój na posterunku milicji, obok aresztu. Mieszkaliśmy tam z żoną i dwójką dzieci przez 3 miesiące. zanim nie znalazłem mieszkania w Rynku koło kościoła. Tradycyjnie znowu pojawiło się u mnie UB. Pokazywano mi zdjęcia, pytano o nazwiska, ale w końcu zostawiono w spokoju. Po początkowych trudnościach zaczęło mi się dobrze powodzić. Zostałem zastępcą dyrektora, rozpocząłem rozbudowę szkoły. Niestety nie trwało to długo. W 1959 r. zaproponowano panu Kosińskiemu przeniesienie na dyrektora liceum w Radzyniu Podlaskim. Początkowo zgodził się, ale później odmówił i zaproponował na to stanowisko mnie. W pierwszej chwili nie zgodziłem się. Liczyłem na to. że skoro nie należałem do partii, to mnie zostawią Jednak po dłuższej dyskusji i zagwarantowaniu mi mieszkania musiałem się zgodzić.
Czy lata spędzone w Radzyniu wspomina pan lepiej?
Bywało różnie, nie zawsze dobrze. Po przyjeździe do Radzynia zamieszkałem w budynku liceum (dzisiaj mieści się tam pokój nauczycielski ZSZ). Zostalem dyrektorem Liceum Ogólnoksztalcącego, a także przez pierwsze dwa lata kierowałem Liceum dla Dorosłych i Liceum dla Pracujących. Warunki lokalowe były ciężkie. W szkole były tylko cztery klasy, więc dodatkowo wynajmowałem 3 pomieszczenia w budynku prywatnym przy ul.Bohaterów. Było ciasno. więc podjąłem decyzję o budowie nowej szkoły. Dzięki życzliwości i pomocy Komitetu Rodzicielskiego, szczególnie panów Hapki, Maja i Sozańskiego, a także uczniów rozpoczęliśmy przygotowania. Znaleźliśmy odpowiedni plac, zakupiliśmy plany, zrobiliśmy pomiary geodezyjne i na wiosnę 1960 r. budowa ruszyła. Rodzice na ten cel przekazali pewną kwotę pieniędzy. A młodzież licealna czynem społecznym zrobiła wykopy pod fundamenty. Dopiero wtedy wystąpiłem do Kuratorium o pieniądze na dalszą budowę. Po długim okresie oczekiwania dostałem w październiku wiadomość z Kuratorium, że mogę otrzymać 3 miliony złotych pod warunkiem, że jeszcze w tym roku kalendarzowym je wykorzystam. Wtedy znowu pojawiło się u mnie UB. Musiałem napisać życiorys i znowu padały pytania, dotyczące szczególnie lat 1945-55. W tym czasie do Liceum dla Pracujących chodzili wszyscy urzędnicy z powiatu. Nawet I sekretarz i jego zastępca. Dzięki ich pomocy udało się ściągnąć firmę budowlaną i do końca roku stanęło piętro budynku. W ciągu niepełnych 3 lat budynek szkoły był gotowy. 1 września 1963 r. mieliśmy rozpocząć w nim naukę. Nieprzyjemności zaczęły się, gdy jeden z nauczycieli, należący do PZPR. pan Józef Paluch chciał koniecznie zamieszkać w mieszkaniu w nowej szkole. Ja, jako dyrektor przekazałem to mieszkanie innemu nauczycielowi (p. Józefowi Szerszonowiczowi) i moja decyzja została zatwierdzona przez Kuratorium. Na skutek interwencji pana Palucha Komitet Powiatowy w Radzyniu Podlaskim skierował do sądu skargę na mnie, że przekroczyłem obowiązki dyrektorskie, gdyż nie miałem prawa decydować o mieszkaniu. W tym samym czasie dostałem z Inspektoratu w Radzyniu zawiadonienie o odwołaniu mnie z funkcji dyrektora. Owczesny Inspektor, pan Zygmunt Paszkowski twierdził, że nie rozmawiałem z nim, a mieszkanie przydzieliłem samowolnie. Później dowiedziałem się od niego, że został do tego zmuszony. Wszyscy prokuratorzy w Radzyniu nie chcieli prowadzić tej sprawy, twierdzili, że nie ma podstaw do oskarżenia. Specjalnie więc sprowadzono prokuratora z Parczewa. Ławnikami zostali członkowie PZPR - u. Rezultat był taki, że dwóch ławników stwierdziło. że nie widzą podstaw do oskarżenia. Mimo nacisków prokuratora uniewinniono mnie. Wtedy Prokurator odwołał się do Sądu Wojewódzkiego w Lublinie. Tam również zostałem uniewinniony. W 1968 r. jak się okazało później, ostatni raz miałem wizytę funkcjonariuszy UB. Napisałem życiorys, pokazano mi zdjęcia, na których miałem rozpoznać ludzi i pytano także o gestapowców, których poznałem w czasie mojej tajnej misji. Jedynie na temat Niemców udzieliłem wyczerpujących odpowiedzi.
Wrócił pan na stanowisko dyrektora?
Nie. Dyrektorem liceum został pan Mieczysław Sawicki. Ja pracowałem jako nauczyciel. Nasza współpraca przez pierwsze 6 lat układała się bardzo dobrze. Sytuacja zmieniła się w 1969 r. Ńastał taki okres, w którym dyrektor prawie codziennie robił zebrania Rady Pedagogicznej, które trwały od 14.00 do 21.00. W końcu nie wytrzymałem i na Radzie Pedagogicżnej zwróciłem mu delikatnie uwagę, że tak dłużej nie może być. Zrobił się na sali szum. Nauczyciele poparli mnie. Dyrektor się zdenerwował i na drugi dzień wezwał mnie na rozmowę. Zarzucił mi, że go skompromitowałem. Od tej pory zaczęły się moje kłopoty. Pan Sawicki zaczął często przychodzić do mnie na zajęcia na hospitację. w tym na zajęcia fakultatywne. Hospitowanych zajęć ze mną nie omawiał. Kiedy zapytałem go, dlaczego tak często mnie kontroluje, dyrektor stwierdził, że on najlepiej wie, co ma robić, bo jemu Polska Ludowa nie musiała prostować kręgosłupa tak jak mi. Wkrótce po tej rozmowie dyrektor przyszedł bez uprzedzenia na hospitację z panią wizytator z Lublina. Tym razem ja się zdenerwowałem. wręczyłem dyrektorowi dziennik i powiedziałem. że w tym układzie nie będę prowadził zajęć. Po tym wydarzeniu wszczęto przeciwko mnie postępowanie dyscyplinarne za lekceważenie obowiązków nauczycielskich. Postępowanie to trwało rok. Komisja kuratoryjna z Lublina stwierdziła. że działałem zgodnie z prawem. W tym czasie zaczęły się naciski z Komitetu Powiatowego w Radzyniu, abym przeniósł się gdzie indziej, proponowano mi nawet stanowisko dyrektora, byle nie w Radzyniu. Stanowczo odmówiłem. Nie dałem się zastraszyć, więc w następnym roku szkolnym dyrektor nie chciał mi przydzielić dodatkowych godzin, by z powodów finansowych zmusić mnie do wyjazdu (sam utrzymywałem wtedy czteroosobową rodzinę). Jego poczynania popierał Komitet Powiatowy. Nie udało mu się to, ponieważ z pomocą przyszedł mi dyrektor ZSZ. pan Czesław Toczyński, który zlekceważył instrukcje z Komitetu Powiatowego wobec mnie. Wobec tego w ciągu roku szkolnego 1971 - 72 nie otrzymałem wynagrodzenia za 25 godzin ponadwymiarowych (zastępstw). Wreszcie zmęczony tymi szykanami chciałem zrezygnować z prowadzenia zajęć fakultatywnych w liceum, na co, o dziwo, dyrektor Sawicki nie zgodził się.
Czy to nie była prywatna zemsta?
Oczywiście, że nie. Dowodem są słowa. że Polska Ludowa musiała prostować mi kręgosłup. Dyrektor należał do partii i w tamtych czasach zawsze miał rację. Ja jako bezpartyjny i z polityczną przeszłością nie miałem szans. Innym przykładem mogą być okoliczności, w jakich otrzymałem Krzyż Partyzancki. Należałem do ZBOWiD - u w Sanoku i stamtąd przysłano to odznaczenie w 1971 r. do Komitetu Powiatowego w Radzyniu. Wręczono mi go dopiero po siedmiu latach. Wtedy przewodniczący ZBOWiD - u w Radzyniu pan Stanisław Baran stwierdził, że nie zasłużyłem na nie, bo AK była organizacją faszystowską współpracującą z Niemcami. W jakiś czas potem wiadomości o mojej działalności w AK dotarły do Radzynia. Kiedy w 1986 r. otrzymałem Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, pan Baran poinformował mnie, że dostałem go na wniosek ZBOWiD - u radzyńskiego. Okazało się to nieprawdą bo wnioskodawcą był ZBOWiD w Sanoku. W 1992 r. ze ZBOWiD - u przeniosłem się do Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej.
Kiedy skończyły się pańskie kłopoty?
Na początku lat 80 tych. Wtedy powstała Solidarność i rozpoczęły się w Polsce zmiany. Te zmiany były odczuwane także w Radzyniu. Wkrótce przeszedłem na emeryturę i zacząłem wieść spokojne życie.
Dziękuje bardzo za rozmowę. |